Kontakt Reja 25, 87-100 Toruń
tel.: +48 56 611 22 36
+48 56 611 22 37
e-mail: program@absolwent.umk.pl
obrazek nr 1

Znani absolwenci UMK

Marcel Woźniak

Zdjęcie ilustracyjne
Marcel Woźniak fot. Łukasz Piecyk

Absolwent filologii polskiej 2017

Pisarz, dziennikarz i scenarzysta

Urodził się w 1984 roku w Kwidzynie, gdzie uczęszczał do klasy humanistycznej II LO im. St. Wyspiańskiego. Ukończył studia polonistyczne pierwszego i drugiego stopnia na UMK, na specjalizacji copywriting. Był członkiem Koła Naukowego Filmoznawców UMK, z którym współorganizował festiwale filmowe w klubie Od Nowa. W 2008 roku zdobył z drużyną Wydziału Filologicznego wicemistrzostwo UMK w piłce halowej. W 2015 roku wraz z drużyną UMK zwyciężył w Debacie Oxfordzkiej "Team Europe", której nagrodą była wizyta studyjna w instytucjach UE w Brukseli.

Obie prace dyplomowe, pisane pod kierunkiem dr. hab. Macieja Wróblewskiego, poświęcił Leopoldowi Tyrmandowi. Obronioną w roku 2015 pracą licencjacką Jak tworzono wizerunki Leopolda Tyrmanda zainteresował Wydawnictwo MG, które zleciło mu napisanie pierwszej biografii pisarza. Książka Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak moje życie ukazała się w październiku 2016 roku, zdobywając w lutym 2017 tytuł Biografii miesiąca "Magazynu KSIĄŻKI". Student dotarł do archiwów rozsianych po całym świecie, robiąc kwerendę m. in. na Uniwersytecie Stanforda w Palo Alto, w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku czy w Archiwum KGB w Wilnie.

Latem 2017 roku obronił pracę magisterską Badania nad biografią Leopolda Tyrmanda. Metodologia pracy, za którą otrzymał wyróżnienie w konkursie na najlepszą pracę magisterską na Wydziale Filologicznym. Obecnie studiuje na I roku studiów doktoranckich, prowadzi zajęcia z kreatywnego pisania.

Ukończył kurs scenariopisarski w Bahama Films (2013) oraz Adaptację Scenariuszową w  Warszawskiej Szkole Filmowej (2015). Jest autorem osadzonych w Toruniu filmów krótkometrażowych Peacemaker (2009), Caissa (2012) i Snufit (2016) oraz videoartów. Pracuje jako scenarzysta telewizyjny (TVN, Polsat) i reklamowy.

Pierwsze lata zawodowej pracy poświęcił dziennikarstwu. Zaczynał w wydawanej przez ZSP studenckiej gazecie "Nie lubię poniedziałku" (2003-2005) oraz Radiu SFERA UMK (2008-2010). Pracował przy Międzynarodowym Festiwalu Filmowym TOFIFEST (2008-2011), był spikerem w Radiu PLUS Toruń 92.8fm (2011-2013), prowadził portale Kulturalny Toruń (2011-2013) oraz orbiToruń.pl (2010-2015). Trzykrotnie był stypendystą kulturalnym Prezydenta Torunia (2011, 2013, 2015).

W czerwcu 2017 zadebiutował powieścią kryminalną Powtórka (Wydawnictwo Poznańskie). W listopadzie tego samego roku ukazał się jej drugi tom – Mgnienie. Obecnie pracuje nad trzecią częścią Otchłań.


Rozmowa z Marcelem Woźniakiem – pisarzem , filmowcem i doktorantem UMK

– Jest pan autorem kilku książek, pana pisarska kariera rozwija się w bardzo szybkim tempie. Tymczasem tytuł magistra filologii polskiej na UMK uzyskał pan latem 2017 roku, po 14 latach studiów z długimi przerwami. Co stawało na przeszkodzie w studiowaniu?

Dziś mogę powiedzieć, że studia całkowicie zmieniły moje życie, ale wtedy…  Kończąc w 2003 roku liceum nie pojmowaliśmy, na czym ma polegać studiowanie i o co chodzi z tym „uniwersum". Ot, kolejna szkoła, w której trzeba czytać zadawane teksty – sądziłem. Na studiach miałem bardzo dużo różnych zainteresowań, także w sensie zawodowym, które nie szły w parze z nauką. Na festiwalach KATAR czy FAMA grałem w zespole Kosmodrom czy na Juwenaliach UMK z Sitelight, i to mnie pochłaniało. Tak, jak potem praca. Dopiero na IV roku, na zajęciach z metodologii, przeczytałem artykuł Idea uniwersytetu Jaspersa. Żałuję, że nie wskazano nam go na pierwszym roku albo nawet w klasie maturalnej! Dziś wiem, że warto szukać czegoś, w czym jest się dobrym, a ja na pewno byłem lepszy w pracy i muzyce, niż w języku starocerkiewnosłowiańskim.  I warto robić to w orbicie uniwersytetu. Ona pozwala rozwijać pasję, daje do tego ludzi i narzędzia.

– Jaką pracę ma pan na myśli?

W Collegium Maius, zwanym Hogwartem, w 2006 zauważyłem ogłoszenie: „zostań wolontariuszem na Festiwalu Filmowym Tofifest". I pod okiem Kafki i Jarka Jaworskich, twórców festiwalu, spędziłem kilka ładnych lat. Wieszałem plakaty, puszczałem napisy w Kinie Orzeł, a w końcu – prowadziłem spotkania. Było to wspaniałe doświadczenie i nauka u boku świetnych ludzi. A gdy obejrzałem już wszystkie filmy, które miałem na płytach, i gdy przeczytałem wszystkie książki, które miałem na półkach, trafiłem do Radia Sfera UMK. Redaktor naczelny Marcin Centkowski szybko nauczył mnie podstaw, dzięki czemu wkrótce z Piotrem Bewiczem – dziś również doktorantem na archiwistyce – prowadziliśmy program „Wydział Muzyczny". Zapraszani do niego wykładowcy dzielili się ze studentami swoimi muzycznymi pasjami.

– Tam zdobył pan szlify dziennikarskie?

Radiowe szlify, i to ostre! Ludzie, których tam spotkałem, od razu byli dla mnie dziennikarskimi autorytetami. Wielu z nich pracuje teraz dużych w mediach czy instytucjach, np. Paweł Balinowski w RMF FM, Agnieszka Chmielewska w Radiu WAWA, a Paulina Tchórzewska w CSW „Znaki Czasu". Ja sam trafiłem potem do Radia PLUS Toruń, gdzie wszyscy dziennikarze, łącznie z redaktorem naczelnym, byli „sferowiczami". Ta prawdziwa kuźnia talentów dziennikarskich, rozpoznawalna w całej Polsce, stanowi ewenement na skalę kraju.

– A co z pisaniem?

Na I roku pisałem w studenckim piśmie „Nie lubię poniedziałku", wydawanym przez Zrzeszenie Studentów Polskich. W późniejszych latach ukończyłem kursy scenopisarstwa. Ale rozpoczęte w 2003 roku studia przerywałem, bo nie byłem w stanie pogodzić ich z pracą. Wróciłem na dobre w 2015 roku.

– Co skłoniło pana do powrotu na UMK po tak długiej przerwie?

Lista „rzeczy do zrobienia", spisana pod koniec 2014 roku. Były na niej też studia. Za lata odwlekania tej decyzji zapłaciłem jednak cenę: w międzyczasie system studiów zmienił się na boloński i z V roku musiałem cofnąć się na III. Poszedłem na wydział po wykaz różnic programowych, chciałem się zastanowić. Wtedy pani Agnieszka Czyżewska z dziekanatu zachęciła mnie, bym z marszu poszedł do prodziekana, dr. hab. Macieja Wróblewskiego. Mając 30 lat nie byłem już młodym, niefrasobliwym studentem, więc po prostu zapukałem, wszedłem i powiedziałem co i jak. Dziekan się zgodził, ale powiedział, że muszę obronić licencjat w ciągu dwóch miesięcy. Pomyślałem: super! Skrócę trochę magisterkę na temat „Złego" Leopolda Tyrmanda, nad którą pracowałem kilka lat wcześniej, i to po prostu „odpękam". Ale Dziekana nie satysfakcjonowało „odgrzewanie kotletów" – przyjął mnie na swoje seminarium i zaproponował napisanie o wizerunku Tyrmanda. I gdy zacząłem pisać, poczułem, że pierwszy raz w życiu robię na studiach coś porządnie, do czego jestem przekonany i w czym ktoś mi mentorsko pomaga.

– Kto z wykładowców najbardziej wpłynął na pana rozwój?

Na powrót ze studiów zaocznych na dzienne namówił mnie kiedyś profesor Krzysztof Obremski. Przygoda ze „Złym" i Tyrmandem zaczęła się od profesora Andrzeja Stoffa. Dr hab. Maciej Wróblewski (na zdjęciu obok po lewej)  i dr hab. Wacław Lewandowski wsparli mnie w badaniach nad Tyrmandem. Prodziekan dr hab. Dariusz Pniewski zrobił wiele, żebym skończył studia magisterskie w terminie, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Poza tym profesor Maciej Grochowski, dr hab. Rafał Moczkodan … – mógłbym długo wymieniać…

– Profesor Stoff? Mimo tego, że jest tak bardzo wymagający?

Tak, ale zna się na ludziach. To on mi podsunął „Złego", gdy z przekory poszedłem na jego seminarium. Mógł mnie zagiąć tematem nie do udźwignięcia. A on dał „Złego", mówiąc: niech pan zbada czy ta książka dziś jest jeszcze aktualna. Pokazał mi kiedyś szafę z nieskończonymi pracami studentów i powiedział, że nie chciałby, by i moja tam trafiła. Miałem te słowa w pamięci do czasu, kiedy z tej szafy wreszcie wyszedłem. Gdy broniłem licencjat, poprosiłem, by został jego recenzentem. Zgodził się. Z kolei  profesor Wróblewski, który jako prodziekan kiedyś skreślił mnie z listy studentów, jest obecnie moim opiekunem naukowym i bardzo cenię naszą współpracę. Przy okazji – dość późno zrozumiałem, że profesorowie mogą być wsparciem i drogowskazem. Częściej zagląda się do nich, żeby przełożyć termin egzaminu. To wszystko jest niezłą lekcją.

– Jak doszło do tego, że napisał pan biografię Tyrmanda?

Interesowałem się tą postacią od czasu lektury „Złego" w 2008 roku. Gdy w 2015 roku syn Tyrmanda, Matthew, przyjechał do Polski, spotkaliśmy się. Był zaskoczony informacjami o ojcu i dziwiło go, dlaczego nie ma jego biografii. To samo pytanie zadałem Wydawnictwu MG, które publikowało książki pisarza. Wspomniałem przy tym, że napisałem pracę dyplomową na jego temat. Oni chyba myśleli, że chodzi o pracę doktorską i poprosili, żebym ją przysłał. Wysłałem więc… licencjat, nie zastanawiając się za wiele. Tego samego dnia dostałem odpowiedź: to najciekawsza praca o Tyrmandzie, jaką dostaliśmy. I jedyna, jaką dostaliśmy. Była w tym pewna przewrotność, ale i szansa. Podpisaliśmy umowę na napisanie biografii.

– Nie bał się pan podjąć tego wyzwania?

Oczywiście, że się bałem. Byłem dziennikarzem, a nie utytułowanym naukowcem! Profesor Lewandowski powiedział mi wtedy w stołówce na wydziale: To dobrze, że pan nim nie jest! Dla takich młodych „wariatów" też jest miejsce w świecie badaczy. A mój kolega Bartek Janiszewski, który pisał wtedy biografię Grzesiuka, dodał: pisanie biografii to jak pisanie reportażu, długiego reportażu… Uznałem, że to zlecenie spadło mi z nieba, zwłaszcza że po powrocie na uczelnię zapaliła mi się lampka badacza. Jak napisać biografię?! – myślałem. Wiedziałem tylko, że ma to być książka popularno-naukowa, przystępna dla czytelnika. A ja Tyrmanda lubiłem. Chciałem przyczynić się do jego „wskrzeszenia". Chciałem, by wrócił do kanonu lektur czy na deski teatru. Sejm niedawno ogłosił rok 2020 oficjalnym rokiem Leopolda Tyrmanda. Myślę, że dołożyłem do tego małą cegiełkę.

– Co było najtrudniejsze w tym zadaniu?

Wszystko było dla mnie trudne. Odkrywam jedno, a badacze wcześniej pisali drugie. Ktoś zarzucał konotacje kolaboranckie, ja znajduję dowody na pracę w konspiracji. Prowadzę wywiad, a mój rozmówca mówi coś zupełne innego, niż dziesięć lat wcześniej, choć pytanie jest to samo. Głównie chodziło o prawdę i interpretację. Zrozumiałem wtedy, jak ważna jest pamięć pokoleniowa, intencja, transgeneracja i przemijanie. Że wszystko jest próbą zapisania historii, jak na zdjęciu. Dziś wiem, że historia zawsze jest interpretacją i że nigdy nie zadowoli się wszystkich.  Napisałem tak, a ktoś kiedyś napisze inaczej. To „sumienie naukowe", o którym pisał Jaspers.

– Zdaniem syna Tyrmanda odkrył pan mnóstwo spraw, o których rodzina nie wiedziała lub nie miała pewności – proszę wymienić kilka z nich.

Na temat pisarza krążyły  anegdoty i legendy, niekoniecznie prawdziwe. Anglojęzyczna rodzina nie wiedziała o działalności Lolka w wileńskiej komórce AK. O oskarżeniu go o przywództwo kontrrewolucyjnej organizacji niepodległościowej, za co miał trafić Syberię, i o tym, że z Wilna uciekł do Niemiec, gdzie udawał Francuza. Na Uniwersytecie Stanforda znalazłem dowód – jego fałszywy paszport na… francuskie nazwisko. A gdy potwierdziłem, że był w obozie jenieckim w Norwegii, odkryłem, że obozowy sygnet Tyrmand ma na palcu na niemal wszystkich zdjęciach! Dowód był cały czas przed oczami. Odnalazła się płyta Milesa Davisa, na której jest.. Leopold Tyrmand. Ściągnąłem ją z Austrii i podarowałem Matthew przy okazji festiwalu jazzowego. Dla Tyrmandów to historia ich rodziny spisana na nowo. Począwszy od drzewa genealogicznego, a kończąc na spotykających się dziś w Warszawie fanach „Złego".

– Co dla siebie samego wyniósł pan z pisania tej biografii?

Zrozumiałem, że pisarzem człowiek się staje, a nie od razu jest. Dowiedziałem się wiele o wojnie, jazzie, emigracji. Poznałem ciekawych ludzi: Barbarę Hoff, Mary Ellen Tyrmand, profesora Zdzisława Najdera – byłego dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, profesora Richarda Pipesa, który przed wojną chodził do tej samej szkoły co Tyrmand, a który był potem… doradcą prezydenta Ronalda Reagana. To była niezwykła podróż, wymagająca sporo pokory.

– Dlaczego magisterki nie bronił pan na podstawie napisanej przez siebie książki, tylko pisał pan o metodach badawczych pisania biografii?

Znowu mój promotor zasugerował, że warto zrobić coś więcej. Zastanawiając się nad metodologią, zdałem sobie sprawę, że nie napisałbym tej biografii bez Internetu. Bo przecież kontaktowałem się z dziesiątkami ludzi z różnych kontynentów: z genealogiem z Belgii, rodziną Tyrmanda z Australii, ze świadkami wydarzeń z Kanady, z jego synem rozmawiałem przez Skype'a, używałem tłumacza Google, przeszukiwałem bazy danych w różnych krajach, istotne dokumenty otrzymywałem e-mailem z archiwów. Praca okazała się odkrywczą, a nie odtwórczą. Choć nie powiem, że od razu się zapaliłem do pomysłu… Dużo łatwiej byłoby wziąć książkę, pochwalić się odkryciami i odebrać dyplom.

Teraz pisze pan kryminały. Jaki ma pan pomysł na ich tworzenie? Tematyka walki dobra ze złem wydaje się już mocno wyeksploatowana…

Ale dopóki będzie istniała, dopóty jest o czym pisać. Wydawnictwu Poznańskiemu zaproponowałem pomysły na kilka gatunków, m.in. non fiction, science fiction. Wybrali kryminał. A ja wiedziałem, że akcja musi toczyć się w Toruniu. W procesie pisarskim zebrały się te wszystkie doświadczenia, o których rozmawialiśmy. Po „przeżyciu" życia Tyrmanda miałem mniej więcej obraz pisarskich bolączek. Wiedziałem, że po prostu trzeba zacząć pisać, a z tego wyniknie reszta. Lubiłem Edgara Allana Poe, filmy detektywistyczne. I jakoś poszło.

Obecnie pisze pan już trzeci kryminał  pod tytułem "Otchłań". Czy wraz z Powtórką oraz Mgnieniem utworzy on trylogię?

Tak, postacią przewodnią jest emerytowany detektyw Leon Brodzki, wszystkie książki spaja główny wątek – śledztwo sprzed lat i młoda dziewczyna znaleziona przy Garbatym Mostku w Toruniu.

Przewijają się tam nie tylko miejsca, ale także prawdziwe postaci z Torunia…

Jest taksówkarz Heniu, inspirowany najstarszym toruńskim taksówkarzem, który zmarł niedawno. Jest dziennikarz Grzegorz Giedrys z Gazety Wyborczej czy „głos Starówki", czyli pan Andrzej, którego donośny głos reklamuje różne rzeczy. Jest skrzypek spod Kopernika, jest pan Jerzy – stały bywalec wszystkich wernisaży i imprez kulturalnych. Ostatecznie to jednak fikcja literacka – mam nadzieję, że wciągająca dla czytelników.

– Równolegle do pisania zajmował się pan mnóstwem innych absorbujących spraw, np. redakcją portali Kulturalny Toruń czy OrbiToruń, a także tworzeniem filmów krótkometrażowych, takich jak Pacemaker, Caissa, Snufit. W czym czuje się pan najlepiej?

W tym, co robiłem od dziecka, czyli w pisaniu. Robiąc filmy pukałem do wielu drzwi, dzięki czemu do pracy namówiłem wielu wspaniałych ludzi, jak chociażby aktorów Teatru Wiczy – Krystiana Wieczyńskiego i Radosława Smużnego czy Matyldę Podfilipską z Teatru im. Wilama Horzycy. Nieocenioną pomoc dał mi też Marcin Gładych, który zmarł ostatniej jesieni. Wspaniały, mądry człowiek. Najważniejsze jest, z jakimi ludźmi idziemy przez życie, także zawodowe – tak myślę.

– Rozpoczął pan studia doktoranckie – czy to znaczy, że chce pan być naukowcem?

Fascynuje mnie badanie i odkrywanie, a toruńskie „uniwersum" pokazuje, że jest to możliwe. Myślę, że naukowe podejście do pracy można połączyć z ciekawą formą, można to wszystko spiąć interdyscyplinarnie. Te punkty styczne, to przyszłość, zwłaszcza dla humanistów. Zobaczymy, co ta przyszłość przyniesie.  

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Kinga Nemere-Czachowska
(styczeń 2018)


data publikacji: 9 lutego 2018

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Click to zoom the picture.