Znani absolwenci UMK
Maciej Polkowski
Absolwent filologii polskiej UMK (1971), dziennikarz sportowy, redaktor, autor książek o piłkarzach i trenerach, wnuk pierwszego Rektora UMK.
- Urodził się 25 lipca 1947 r. w Warszawie,
- Ukończył filologię polską na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu,
- Od 1972 r. do 2004 r. pracował w gazecie „Przegląd Sportowy”, pełniąc funkcję redaktora naczelnego latach 1990-1994,
- Autor książek: „Lato” (1994), „Engel. Futbol na tak” (2002), „Alfabet Demy według Mirosława Milewskiego” (2005), „Lubelska piłka nożna” (współautor Andrzej Szwabe, 2008) i „Alfabet pana Kazimierza” (2011),
- Współpracuje z prasą codzienną i czasopismami, m.in. z tygodnikiem PRZEGLĄD,
- Były przewodniczący Komisji Mediów PZPN i prezes zarządu KKS Orły Kazimierz Dolny,
- Honorowy Ambasador Fundacji Dyplomaci Dzieciom,
- Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej (2001)
- Co skłoniło Pana do studiowania polonistyki ?
- Zawsze miałem zacięcie do przedmiotów humanistycznych, a nie znosiłem chemii i fizyki. Marzyłem, by zostać reżyserem filmowym, w 1966 r. zdawałem do łódzkiej filmówki. Mimo że znalazłem się w grupie 40 osób, wybranej spośród tysiąca chętnych, zrezygnowałem z kolejnego etapu egzaminów, bo zniechęciła mnie panująca wśród filmowców atmosfera „kolesiostwa”, którą już wtedy wyraźnie poczułem. A ja tam nikogo nie znałem! Chciałem dostać się na polonistykę na UW, ale zabrakło mi punktów za pochodzenie. Mama poradziła mi, abym złożył papiery na UMK, licząc na to, że wielu profesorów pamięta jej ojca – prof. Ludwika Kolankowskiego, pierwszego rektora tej uczelni. I faktycznie – przez wzgląd na dziadka przyjęto mnie z puli miejsc rektorskich. Po pierwszym roku miałem zamiar przenieść się na UW, ale do tego nie doszło – powodem była koleżanka z roku Barbara Strzelecka, która w 1968 została moją żoną. Jesteśmy ze sobą do dzisiaj!
- Znał Pan swojego dziadka?
- Pamiętam, że w dzieciństwie przyjeżdżałem z mamą i siostrą do Torunia na wakacje do dziadków. Miałem inne nazwisko niż on, więc na studiach mało kto mnie z nim kojarzył.
- Jak wspomina Pan studia?
- Oboje z Basią robiliśmy magisterki u „Hutnika”, czyli u prof. Artura Hutnikiewicza. Ustną część zdawaliśmy u niego w domu, bo nie mógł wtedy chodzić. Zaproponował mi temat „Tematyka sportowa w prozie i poezji XX-lecia międzywojennego”, który bardzo mi odpowiadał, gdyż pasjonowałem się sportem, zwłaszcza piłką nożną. To był wykładowca całkowicie niezależny – mówił, co chciał, nie bał się. Miał przygotowaną walizeczkę i szczoteczkę do zębów, na wypadek gdyby przyszli po niego smutni panowie. Korespondowaliśmy z naszym Profesorem jeszcze długo po studiach, aż do jego śmierci. List od niego to było dla nas święto.
Duże wrażenie robił na nas też prof. Konrad Górski, kolega mojego dziadka. Podczas jego wykładów o „Panu Tadeuszu” w auli Collegium Maius nie można było palca wcisnąć – takie były tłumy!
- A życie studenckie?
- Dobrze wspominam radio studenckie, byłem też kierownikiem programowym klubu Od Nowa (jego szefem był wtedy Andrzej Szmak). W 1971 r. wraz z drużyną UMK uczestniczyłem w Teleuniwersjadzie – wykosiliśmy wszystkie uczelnie! Finał odbył się w Łodzi. W Toruniu czekały na nas dzikie tłumy, fetowaliśmy zwycięstwo pod pomnikiem Kopernika, przyszedł też rektor prof. Witold Łukaszewicz i nawet ogłosił dzień rektorski z tej okazji.
- Jednak po studiach nie został Pan w Toruniu…
- Nie, wróciłem do Warszawy. Dzięki znajomościom zacząłem pracować jako urzędnik w Zarządzie Głównym Ligi Obrony Kraju, gdzie byłem jednym z dwóch magistrów. Po kilku miesiącach tej mało fascynującej pracy, zacząłem rozglądać się za inną. Przechodząc obok redakcji „Przeglądu Sportowego”, zaszedłem tam, bo moim marzeniem była praca w roli dziennikarza sportowego. I udało się! Złapałem szczęście za nogi! Najpierw pracowałem jako tzw. wolny strzelec, potem dostałem etat stażowy w Dziale Młodzieżowym, a następnie w Dziale Piłki Nożnej. Pisałem mnóstwo relacji z meczów, dla innych gazet próbowałem pisać felietony, ale najlepiej czułem się w robieniu wywiadów.
- Zawód dziennikarza sportowego łączył się także z podróżami zagranicznymi? W PRL była to więc praca wyjątkowa.
- Tak, jeżdżąc służbowo zwiedziłem kawał świata! To jest zawód bardzo wymagający, chwilami męczący, ale fascynujący!
- Pnąc się od najniższego szczebla w górę, po upadku komunizmu został Pan redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”. Jak Pan wspomina ten moment?
- W 1990 r. pojechałem na Mundial do Włoch i tam dowiedziałem się, że chcą zlikwidować nasz „Przegląd ”! Wiele gazet wtedy upadało… Członkiem pierwszej komisji likwidacyjnej był Donald Tusk – wtedy go poznałem. Redaktorem naczelnym musiał być wtedy ktoś z zespołu pracowników, dlatego zgodziłem się objąć tę funkcję, traktując to jako wyzwanie. Trzeba było szybko założyć spółdzielnię, ale skąd wiedzieć, jak nią zarządzać w zupełnie nowych warunkach transformacji ustrojowej? Nie było jeszcze żadnych podręczników na temat prowadzenia gazety od strony formalnej. A ja głowiłem się, skąd wziąć papier, gdzie go składować, ile zapasów robić? Dotąd zajmował się tym moloch RSW Prasa, Książka, Ruch i nikt z naszego zespołu nie miał o tym wszystkim pojęcia. Albo jak zapewnić płynność finansową? Nie sposób było utrzymać gazetę tylko ze sprzedaży. Gdy zamieściłem pierwszą w historii gazety całostronicową reklamę Fiata, spotkałem się z krytyką, że zajmuje ona miejsce na teksty dziennikarzy i oni przez to zarabiają znacznie mniej. Zamiast sportem, zajmowałem się rozwiązywaniem tego rodzaju problemów. To był trudny okres. W 1992 r. jako spółdzielnia weszliśmy w spółkę ze Zbigniewem Niemczyckim.
- Jak długo wytrzymał Pan w tej roli?
- W 1994 r. wyposażyliśmy redakcję w komputery – wtedy podziękowałem i wróciłem na funkcję kierownika Działu Piłki Nożnej. Nie czułem się najlepiej w roli naczelnego. Nie znoszę papierów, dokumentów! Wolę jeździć na mecze i pisać. Owszem, momenty satysfakcji też były – pamiętam, jak wprowadziliśmy kolorowe strony wydania weekendowego. Dzięki komputerom wzrastała objętość gazety, zmieniał się styl pracy…
- Będąc jeszcze redaktorem naczelnym, napisał Pan swoją pierwszą książkę pt. „Lato”, poświęconą słynnemu na całym świecie strzelcowi.
- Tak, Grzegorz Lato był krytykowany jako „jeździec bez głowy”, a ja miałem z nim dobry kontakt, no i brakowało mi pisania. Postanowiłem więc przybliżyć ludziom postać tego człowieka. Znaliśmy się dobrze – kiedy Grzegorz został prezesem PZPN-u, odpowiadałem tam za wszystkie wydawnictwa.
- Potem posypały się kolejne książki o polskich piłkarzach i trenerach…
- W pewnym momencie chciałem zostać szefem piłki nożnej na Mazowszu. W tej kampanii wyborczej pomagał mi Jurek Engel, który był w trakcie eliminacji mistrzostwa świata w Korei i Japonii. Uzgodniliśmy, że jeśli nasi wejdą do finałów mistrzostw, to napiszę o nim książkę.
- A jaka historia kryje się za decyzją o napisaniu „Alfabetu Pana Kazimierza”?
- Alfabet najpierw pisałem do gazety. Gdy Kazimierz Górski był już w kiepskim stanie, postanowiłem rozszerzyć mój pomysł do rozmiaru książki. Był to bowiem fantastyczny i ciepły człowiek, który nie miał wrogów. Gdy był prezesem PZPN, jeździł autobusem. Lubił rozmawiać z ludźmi, miał też duże poczucie humoru. Każdego ranka zapadała decyzja, czy będzie w stanie mnie przyjąć. Udzielił mi swojego ostatniego wywiadu.
- Jakie jeszcze znane postaci Pan spotkał podczas służbowych podróży i kto wywarł na Panu największe wrażenie?
- Przede wszystkim papież Jan Paweł II, z którym miałem okazję spotkać się dwukrotnie w Watykanie, przy okazji audiencji dla piłkarzy i dziennikarzy sportowych. Nawet przeprowadziłem z nim mini wywiad! Napisałem potem rozdział „A Papież czeka” (w „To były piękne dni”), gdzie opisałem te chwile.
Drugim takim człowiekiem był Jan Karski. W 2004 r. pojechałem na Mundial do USA. Mój kolega Waldek Piasecki opiekował się trochę profesorem Karskim i załatwił mi nocleg u niego w luksusowym apartamencie w Waszyngtonie. Gospodarz częstował mnie (niejednym!) papierosem i kieliszkiem koniaku, a potem zaczął opowiadać – do piątej nad ranem! Słuchałem z otwartymi ustami. Do końca nie mógł pojąć, że jego poświęcenie podczas II wojny światowej nie zostało docenione i wykorzystane. To człowiek klasy światowej, jedyny Polak, który mógł bez zapowiedzi dzwonić do Prezydenta USA! Potem, przy okazji wizyt profesora w Polsce często się widywaliśmy. On upodobał sobie Kazimierz Dolny, w którym mieszkam od kilkunastu lat. Obok Karskiego mieszkał wtedy Tomasz Lis, który pracował jako korespondent TVP – od niego nadawałem relacje do redakcji.
- Co Pan sądzi o dzisiejszym dziennikarstwie sportowym w Polsce?
- Zostałem dziennikarzem sportowym, bo wiedziałem, że gdy drużyna ZSRR przegra 0:3, to nie ma takiej siły, żeby zamienić to na 3:0. Obecnie wszystko spsiało! Nie ma szacunku dla rzetelności, dla prawdy. Dziennikarze często ulegają układom, układzikom, kluby mają „swoich” dziennikarzy – to przyszło z Zachodu. Niewielu jest takich, z którymi wszedłbym do jednego okopu. I nie chodzi tu o różnice pokoleniowe. To jest zawód czeladniczy. Dzisiaj, po dwóch tygodniach pracy, taki świeżak idzie na wywiad z trenerem reprezentacji! Dawniej to był zaszczyt – do rozmowy z Górskim dopuszczono mnie po 1,5 roku pracy. W latach 70. XX w. w „Przeglądzie Sportowym” pracowały same tuzy dziennikarstwa sportowego. Załapanie się do pracy w tej redakcji przez kogoś tak niedoświadczonego jak ja graniczyło z cudem. Zawsze przywołuję słowa Adama Hanuszkiewicza, który zapytany o kondycję reżyserii teatralnej, odpowiadał: „no, jest nas kilku reżyserów, a reszta usiłuje uprawiać ten zawód”.
- Jaka jest Pana opinia o kondycji polskiej piłki nożnej?
- Od lat trwa dyskusja o stanie polskiej piłki klubowej. Zastanawia, dlaczego tak marnie wypada ona na tle innych krajów. Mamy piękną infrastrukturę, stadiony, kibiców, ale nie mamy piłki na wysokim poziomie. Pieniądz ją zniszczył – po prostu nie stać nas na dobrą piłkę. Do Ligi kupują zawodników trzeciego i czwartego sortu. Najlepsi grają za granicą, zarabiając nieporównywalnie lepiej. Nie widać nadziei na rychłe wyjście z tego impasu.
- A pan komu kibicuje najbardziej?
- Pasjonuję się występami FC Barcelony.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Kinga Nemere-Czachowska (listopad 2020)