Aktywni absolwenci UMK
Paweł Chrząszcz
Absolwent geografii 2013
Paralotniarz
Mieszka we Francji. Swojej pasji – paralotniarstwu – podporządkował całe życie, czyniąc z niej sposób na utrzymywanie się. Jest członkiem Polskiej Kadry Paralotniowej.
Kilkakrotnie uczestniczył w Paralotniowym Pucharze Świata. W 2018 r. został drugim wicemistrzem Polski na Paralotniowych Mistrzostwach Polski rozegranych w Bułgarskim Sopocie.
– Dlaczego wybrał Pan studia geograficzne na UMK w Toruniu?
– Zachwyciło mnie samo miasto, do którego od 2004 r. regularnie zacząłem przyjeżdżać na festiwale muzyczne oraz koncerty w Klubie Studenckim „Od Nowa”. Wtedy postanowiłem, że tutaj chciałbym rozpocząć swoje studia. Był jeszcze jeden powód - Toruń leży blisko obszarów Dolnej Wisły, które idealnie nadają się do uprawiania paralotniarstwa. Latać zacząłem już pod koniec nauki w liceum. Geografię wybrałem, by zdobyć wiedzę z zakresu meteorologii i klimatologii i wykorzystywać ją w lotnictwie. Zdawałem ten przedmiot na maturze, a wcześniej brałem udział w olimpiadzie geograficznej. Wahałem się pomiędzy wyborem studiów na geografii i na lotnictwie, składałem papiery także na Uniwersytet Gdański, ale urok Torunia okazał się silniejszy i ostatecznie wybrałem UMK.
– Już wtedy latanie traktował Pan bardzo poważnie…
– Od dziecka chciałem latać jako pilot. Jednak życie potoczyło się trochę inaczej – nie latam samolotem, a na paralotni. Wybór geografii jako kierunku studiów był jednym z etapów do realizacji tego celu. Podczas studiów każdą wolną chwilę poświęcałem na latanie z pobliskich startowisk, takich jak: Unisław, Starogród, Nowe Marzy, a w weekendy – Skrzyczne, Żar. W wakacje latałem za granicą. W 2009 r. po raz pierwszy brałem udział w polskich zawodach.
– Które zajęcia na studiach pozostały Panu w pamięci najbardziej?
– Na pewno geografia fizyczna pociągała mnie bardziej niż społeczno-ekonomiczna. Na I roku jednym z trudniejszych przedmiotów była kartografia, niezbyt lubiana przez studentów. Ja byłem zachwycony ćwiczeniami z prof. Zenonem Koziełem, bo dla mnie mapa jest podstawą w lataniu. Fizyka i chemia ziemi – to przedmiot bardzo trudny, ale też dla mnie ważny, podobnie jak geomorfologia, gleboznawstwo, hydrologia, no i właśnie meteorologia oraz klimatologia. Pracę magisterską pt. „Charakterystyka chwiejności atmosfery i ruchów wstępujących nad obszarami górskimi. Analiza dla sportów lotniczych” pisałem pod kierunkiem dr hab. Marka Kejny, prof. UMK.
– Dane do magisterki zbierał Pan tylko w Polsce czy także za granicą?
– Na wymianę studencką w ramach Erasmusa na IV roku wybrałem Włochy i Uniwersytet w Trieście, dlatego że był blisko Słowenii, której warunki klimatologiczne są wyjątkowo atrakcyjne dla paralotniarzy. Następnie przeniosłem się do zamiejscowego ośrodka tej uczelni w Gorizii, skąd blisko było do jednego z bardziej popularnych startowisk w Europie, oddalonego o zaledwie 18 km. Tak więc po zajęciach często jeszcze jeździłem na popołudniowe loty. W powietrzu przy mojej uprzęży miałem małą stację meteorologiczną oraz urządzenia GPS i barometryczne wysokościomierze. Udało mi się również uzyskać liczne dane ze stacji meteorologicznych należących do Slovenian Environment Agency.
– Erasmusowy pobyt wykorzystał Pan do cna!
– Tak! Bezpośrednio z Włoch poleciałem na Spitsbergen, gdzie wziąłem udział w wyprawie polarnej do stacji UMK. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie ze strony pracowników Katedry Meteorologii i Klimatologii. Jako jedyny student przez dwa miesiące prowadziłem pomiary meteorologiczne na morenach, lodowcach i w górach tego pięknego arktycznego archipelagu. Z pewnością niezapomniane zostaną dla mnie widoki chmur konwekcyjnych w środku nocy – chmur, które są oznaką noszeń i w innych miejscach na świecie możemy je wykorzystywać tylko w dzień. Pomimo ogromnego doświadczenia i wiedzy, jakie tam zdobyłem, uznałem, że charakterystyka tego obszaru nie jest wystarczająco atrakcyjna dla paralotniarstwa. Na V roku uzyskałem wsparcie Rektora UMK oraz Dziekana Wydziału na wyjazd do Meksyku. Wziąłem tam udział w Przedpucharze Świata. To był strzał w dziesiątkę. Latałem tam kolejny raz z klatką meteorologiczną, badając gradient termiczny oraz związaną z nim chwiejność atmosfery. Najistotniejszym elementem moich badań był lot 150 zawodników przemierzających jednakową trasę na odcinku dziesiątek kilometrów, w niewielkich odległościach od siebie. Wykorzystanie zapisów z urządzeń GPS wszystkich pilotów pozwoliło mi stworzyć model 3D, obrazujący kształt oraz prędkości pionowe kominów termicznych. Te dane umożliwiły mi wzięcie udziału w V Ogólnopolskim Konkursie Prac Magisterskich z zakresu kartografii i geoinformacji – moja praca znalazła się na trzeciej pozycji.
– Tuż po obronie pracy magisterskiej wyjechał Pan do Nepalu, w Himalaje. To chyba przysłowiowy skok na głęboką wodę?
– Jako student byłem bardzo aktywny, nie potrafiłem usiedzieć w miejscu. Przez 5 lat byłem członkiem Wydziałowej Rady Samorządu Studenckiego, której przewodniczyłem. Kluby Studenckie, mieszkanie w akademiku i cały styl życia, jaki przez okres studiów prowadziłem, były dla mnie nie mniej istotne niż wiedza, jaką Uczelnia mi dała. Nie chciałem, by ukończenie studiów wiązało się z ogromnymi zmianami prowadzonego przeze mnie życia. Dlatego od razu po opuszczeniu uczelni chciałem przedłużyć tę studencką swobodę i wolność, poznając przy okazji inną kulturę. W Nepalu, jako paralotniarz rozwinąłem się najbardziej – latać tam można codziennie, podczas gdy w Polsce zaledwie w ciągu kilkudziesięciu dni w roku. Zacząłem latać akrobacyjnie, co pozwoliło mi zdobyć umiejętności niezbędne do latania w trudnych warunkach. Przeloty w wysokich górach, częste latanie z innymi pilotami – takie doświadczenia dało mi dobry grunt do startu w lotach zawodniczych.
– Już wtedy zarabiał Pan jako instruktor paralotniarstwa?
– Tak, latałem z turystami w tandemie, a ponieważ Nepal jest tani, wystarczało to na pokrycie kosztów życia. Na sezon zawodniczy wróciłem do Polski i postanowiłem rozpocząć „prawdziwą” pracę. Przez 7 miesięcy wykorzystywałem wiedzę geoinformatyczną do tworzenia portalu biegowego. Jednak siedzenie w biurze w centrum Warszawy i oglądanie chmur przez okno nie było tym, co sprawiało mi przyjemność. Wróciłem do Nepalu. Ten pobyt był jednym z istotniejszych fragmentów mojego życia. Zaledwie po trzech miesiącach pobytu przeżyłem tam tragiczne trzęsienie ziemi, z epicentrum oddalonym zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów od domu, w którym mieszkałem. Przez kolejnych kilkanaście dni wraz z przyjaciółmi paralotniarzami dostarczaliśmy żywność oraz niezbędne produkty pozbawionym domów Nepalczykom. Niestety, fatalne warunki atmosferyczne związane z rozpoczynającym się monsunem uniemożliwiły nam dostarczanie medyków drogą powietrzną do najbardziej poszkodowanych. Ludzka tragedia, z którą w tym czasie miałem bliski kontakt, oraz problemy społeczno- polityczne Nepalu, jakie nigdy wcześniej nie były przeze mnie dostrzegane, przyczyniły się do szybkiego powrotu do Polski.
– Jednak w Polsce długo Pan miejsca nie zagrzał…
– Zamieszkałem w Alpach Francuskich. Był to wybór świadomy – Francja ma dużo bardziej korzystne warunki dla paralotniarzy. To tutaj właśnie urodził się ten sport, a najlepsi paralotniarze pochodzą z tego kraju. Alpy są miejscem, gdzie mogę wciąż rozwijać swoje umiejętności i trenować przed kolejnymi zawodami. Gdy pogoda uniemożliwia latanie, zawsze można wybiec w góry i popracować nad kondycją fizyczną i psychiczną w niesamowitej scenerii. W czasie wolnym od zawodów pracuję jako instruktor paralotniowy, w otoczonym czterotysięcznymi szczytami szwajcarskim ośrodku narciarskim.
– Co dla paralotniarza jest najtrudniejsze?
– Dawniej mówiło się, że tak jak dla himalaisty najtrudniejszym wyczynem jest zdobycie K2, tak dla paralotniarza jest nim wylądowanie na Marmoladzie – najwyższym szczycie Dolomitów (3343 m n.p.m.), gdzie skały są gołe i pionowe. Okazało się jednak, że lądowanie tam nie było niczym nadzwyczajnym. Natomiast wtedy zapragnąłem polecieć na Mont Blanc (4810 m n.p.m.), czyli na wysokości blisko 5 tys. m. Jednak główną przeszkodą dla paralotniarzy jest niska podstawa chmur – latać możemy bowiem tylko do podstawy chmur cumulus. W Alpach podstawa chmur rzadko podnosi się ponad 4 tys. metrów. Ostatni dzień umożliwiający lądowanie na szczycie był w 2012, a ja od połowy 2015 czekałem na niego już w Alpach. Doczekałem się go w czerwcu 2019 r.! Tego dnia byłem 40 km dalej, w Szwajcarii, ale gdy zdałem sobie sprawę, że to jest właśnie ten dzień, natychmiast ruszyłem do Chamonix, wystartowałem i udało się!
– Podobno na szczycie po raz pierwszy w życiu popłakał się Pan ze szczęścia?
– Tak, lądowanie na Mont Blanc było moim największym marzeniem! Podczas lotu nagrałem film, gdzie doskonale widać całe Alpy pod nogami – to niesamowite uczucie!
– Do takiego wyczynu potrzebne są najwyższe umiejętności…
– Tak, trzeba umieć dobrze prognozować warunki, by być w odpowiednim dniu w odpowiednim miejscu. Niestety, gdy widzimy piękną pogodę z tarasu naszych mieszkań, jest już zazwyczaj zbyt późno, by dotrzeć na startowisko i wykorzystać dzień w 100%. Kolejną niezwykle ważną umiejętnością jest czytanie terenu i przewidywanie, gdzie wystąpią ruchy wstępujące, nazywane noszeniami, oraz które miejsca stanowią dla nas zagrożenie. Niesamowite jest to, że najlepsi naukowcy meteorolodzy bez doświadczenia lotniczego nie są w stanie dostrzec, co tak naprawdę dzieje się w otaczającym nas powietrzu. Również najlepsi piloci bez podstaw meteorologicznych nie rozumieją wszystkich aspektów, jakimi rządzi się konwekcja. Czuję, że jestem szczęściarzem, mając możliwość łączyć te dwie dziedziny!
– Jak Pan sobie radzi z rozrzedzonym powietrzem na dużych wysokosciach?
– Gdy pilot, paralotniarz bardzo szybko pokonuje różnicę wysokości, nie zdaje sobie sprawy z tego, kiedy zaczynają dotykać go objawy choroby wysokościowej. Skrajnie niebezpiecznym objawem jest np. ból głowy, brak logicznego myślenia, ryzyko omdleń, a nawet obrzęk płuc i mózgu. Staram się przez cały rok utrzymywać dobrą aklimatyzację. Na co dzień mieszkam na 1400 m. n.p.m., a w sezonie prawie codziennie jestem na startowisku na wysokości ponad 2500 m n.p.m. i lecę jeszcze wyżej, nawet do ok. 4000 m n.p.m. Mimo aklimatyzacji, lot na tak dużych wysokościach to duże wyzwanie. Rozrzedzone powietrze powoduje, że prędkość paralotni oraz jej opadanie jest znacznie większe, niż kilka kilometrów niżej. Lądowanie oraz start na tak dużych wysokościach, w głębokim śniegu, to duże wyzwanie. Podczas lotu w wysokich górach powinniśmy być zawsze gotowi na ewentualny biwak oraz piesze zejście w trudnym wysokogórskim terenie. W szczególności w Himalajach nie możemy liczyć na niczyją pomoc.
– Uprawia Pan także loty dystansowe, pokonując duże odległości „poziomo”, a nie tylko „pionowo”. Podobno najtrudniejsze jest latanie w kształcie trójkąta, kiedy to meta znajduje się w tym samym punkcie co start?
– Tak, teoretycznie na którymś z ramion trójkąta będziemy mieli wiatr czołowy, boczny i w „plecy”. Taki lot wymaga opracowania dość skomplikowanej strategii, do czego potrzebna jest spora wiedza i znajomość terenu. Trzeba najpierw przeanalizować mapy, prognozę pogody, przestrzeń powietrzną, przewidzieć lokalne wiatry w każdej dolinie górskiej. Słońce jest naszym silnikiem. To promienie słoneczne generują termiczne prądy powietrza umożliwiające nabieranie wysokości. Obserwując ruch Słońca po widnokręgu, musimy planować, które zbocza będą nasłonecznione wcześnie rano, gdy „termika” się budzi, które w południe i wreszcie – które wieczorem, gdy będziemy dolatywali do końca naszej trasy. Każde opóźnienie może doprowadzić do lądowania lub znacznego spowolnienia naszego wielogodzinnego przelotu, którego nie uda nam się ukończyć przez zachodem. Obecnie głównym czynnikiem nas ograniczającym jest długość dnia. Na to nie mamy wpływu, więc tylko dzięki treningom możemy lecieć szybciej i dzięki temu pokonać większy dystans.
– Jaki był najdłuższy dystans, który Pan pokonał w lotach dystansowych?
– Staram się nie przekraczać 200 km. Lot taki trwa zwykle 7-9 godzin. Zmiana wysokości o 2-3 tysiące metrów kilka razy w ciągu godziny związana jest z dużymi zmianami ciśnienia, temperatury i wilgotności. Silne operowanie promieni słonecznych, ograniczone możliwości jedzenia, picia i zaspokajania potrzeb fizjologicznych jest bardzo męczące.
– Czy w Polsce też jeszcze czasem Pan lata?
– Oczywiście, jadąc na wakacje do Polski, do bagażnika wrzucam dwie paralotnie i w każdej chwili jestem gotowy pojawić się w Starogrodzie czy Unisławiu. Paralotnia jest tak mała, że mieści się w plecaku, toteż przez całe studia jeździłem z nią autostopem i pociągami, zarówno po Polsce, jak i po całym świecie.
– Mimo to paralotniarstwo jest chyba sportem dość kosztownym?
– To trochę jak z zakupem samochodu. Możemy jeździć tanim, używanym samochodem lub świetnie wyposażoną limuzyną. Na początku mogłem sobie pozwolić tylko na sprzęt za 1200 zł. Pozwoliło mi to zrobić pierwsze kroki w tym sporcie, ale obecnie wiem, że było to zdecydowanie za mało. W czasie studiów było mi trudno pogodzić finansowo naukę, zakupy sprzętu, wyjazdy oraz mieć na to wszystko jeszcze czas. Pomimo starań, każdego roku miałem problemy z uzyskaniem stypendium sportowego na dyscyplinę, której sekcji nie było w naszym AZS-ie. Zainteresowanie wspinaczką dało mi możliwość podejmowania dorywczych prac alpinistycznych. Używany sprzęt umożliwiający bezpieczne latanie to wydatek około 1000€, za dobry nowy sprzęt zapłacimy blisko 3000€ i niewiele więcej, by móc konkurować na światowym poziomie. Nasze „skrzydło” stanowi komplet sprzętu paralotniowego: uprząż z ochraniającym nas protektorem, spadochron zapasowy, kask i drobna elektronika. By rozpocząć przygodę z paralotniarstwem, musimy ukończyć kurs i uzyskać świadectwo kwalifikacji –będzie nas to kosztowało około 2 tys. zł.
– Jakie ma Pan plany na przyszłość?
– Chciałbym wylądować na większej liczbie wysokich szczytów, zwłaszcza w Europie. Przymierzam się także do opcji hike & fly – wchodzenia na górę i zlatywania z niej na paralotni. Rok temu wszedłem na Gran Paradiso (4061 m n.p.m.) we włoskich Alpach, a wróciłem z niego drogą powietrzną. Ta dyscyplina wymaga łączenia alpinizmu z paralotniarstwem. Marzy mi się latanie w Karakorum w Pakistanie. W tym roku planowaliśmy polecieć do Brazylii, aby pobić rekord świata w odległości przelotu w linii prostej. Nazywamy to lotami cross country. Obecnie najdłuższe przeloty zbliżają się do magicznej granicy 600 km. Lot taki trwa blisko 11 godzin i warto, by ta granica została pokonana przez polską ekipę! Niestety, obecna sytuacja związana z wirusem COVID-19 znacząco zmienia plany paralotniarzy na całym świecie. Zamknięte granice to ograniczenia w zawodach, możliwościach treningów oraz pracy z turystami w szkole paralotniowej.
– Kogo Pan szkoli na co dzień?
Program szkoleń jest bardzo szeroki i urozmaicony. Zaczynamy od osób początkujących, niemających wcześniejszych doświadczeń z lotnictwem, po zaawansowanych paralotniarzy zainteresowanych rozwijaniem swoich umiejętności. Dzielenie się radością latania z początkującymi pilotami i pasażerami tandemu jest niesamowitym uczuciem. Wiedza, jaką uzyskałem w trakcie studiów, daje mi możliwość szkolenia pilotów z zakresu meteorologii. Najbardziej ekscytujące są szkolenia zaawansowanych pilotów. Podczas lotu z moimi podopiecznymi za pomocą radiostacji tłumaczę im, jakie decyzje podejmować, by ich loty były dłuższe, szybsze i bezpieczniejsze. Uczenie na tym poziomie rozwija także mnie samego. Obecnie jestem w trakcie pisania książki o meteorologii dla paralotniarzy. Mam nadzieję, że wciąż zbierane dane i pogłębiana wiedza pozwolą mi w przyszłości napisać pracę doktorską. Meteorologia jest magią. Trudno ją dostrzec, lecz będąc paralotniarzem, łatwo dotknąć.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Kinga Nemere-Czachowska
Rozmowę przeprowdzono w lipcu 2020 r.
Linki:
- Film Lądowanie na Mount Blanc 2019 (You Tube)
- Film Lądowanie na Mount Blanc 2019 (Facebook)
- Artykuł na portalu kwidzyn.naszemiasto.pl "Chrząszcz brzmi w...powietrzu! Prabucianin wylądował na "dachu Europy" na paralotni!"!